Odkąd wyszłam za mąż (a będzie to już  4-ty rok!) zastanawiałam się jaka jest moja nowa rola? Czy powinnam się jakoś zmienić, czy być nadal zwariowaną sobą kochającą wolność i sprawiedliwość? Słowo „żona” było i wciąż jest dla mnie nacechowane pewnymi wymaganiami, jakąś samodyscypliną, powagą, czymś czego może jeszcze do końca nie potrafię teraz nazwać. Żona – to już nie dziewczyna, nie narzeczona, nie partnerka. To jest jakieś większe wtajemniczenie, to jakaś diametralna zmiana, ale czy na pewno?

Kiedy z moim K. „chodziliśmy”,  wszystko robiliśmy razem. Sprzątanie, gotowanie, praca, ale też i wypoczynek, imprezowanie, wycieczki. Byliśmy na równi. Ja jemu nie mówiłam, że pewne rzeczy musi on zrobić „bo jest facetem„, również i on nie miał żadnych specjalnych wymagań wobec mnie „bo jestem kobietą„.  Mieliśmy po równo wolnego czasu, obowiązki dzieliliśmy po połowie i przez pierwsze 5 lat naszego bycia razem praktycznie w ogóle się nie kłóciliśmy, bo nie było o co.

Kiedy się pobraliśmy (a był to jeden z najcudowniejszych dni w moim życiu!) coś jakby się zmieniło. Zmieniło przez te właśnie słowa – żona i mąż.

Moja mama była dla mnie jedyną „żoną” jaką najlepiej znałam. Nie pracowała zawodowo, wychowywała naszą czwórkę i zajmowała się domem. Miała naprawdę dużo na głowie. Nie zdawałam sobie jednak sprawy z tego jak dużo, dopóki sama nie znalazłam się w tej sytuacji. Tato z kolei jako „mąż”, zapewniał nam wszystkim godny byt. Tak w mojej głowie przedstawiał się obraz żony i męża i ich podziału ról w małżeństwie. Taki model wyniosłam z domu jako jedyny i prawdziwy. Nie oznaczało to, że z tym modelem się zgadzałam, utożsamiałam i nie miałam momentów kiedy naprawdę współczułam mamie, że tak się dla nas wszystkich poświęcała. W naszych czasach i sytuacji rodzinnej jednak nie było innego wyjścia.

Jako świeżo upieczona żona zastanawiałam się jak to ze mną będzie. Czy ja się powinnam jakoś nagle zmienić? A jeśli tak, to co ma to być? Mam nagle zacząć lubić gotować? Odpuścić tak dobrze wypracowany sprawiedliwy podział obowiązków i wzorowo szorować mieszkanie, prać i wykonywać samodzielnie inne domowe czynności? Czy w związku z tym mam zrezygnować ze swoich marzeń i planów zawodowych, rzucić w kąt dyplomami, zapomnieć o tym czego się uczyłam na studiach i podczas pierwszej pracy? A może mam się zacząć też inaczej ubierać – oddać ulubione jeansy „skinny”, T-shirty i trampki i zaprzyjaźnić się ze spódnicami za kolano i niezbyt obcisłymi, acz eleganckimi bluzkami (tak, czytałam kiedyś w sieci takie porady – dotyczyły one kobiet po 30-tce!)? Te i wiele innych pytań zaczęło pojawiać się w mojej głowie, i choć początkowo były one dla mnie zabawne, z czasem nie było mi już do śmiechu.

2014 rok był dla mnie jednym z najbardziej wymagających pod każdym względem. W tym bowiem roku, niecałe 3 lata po ślubie, zaczęłam sobie zdawać sprawę z tego, że o ile status „żony” nic jakoś specjalnie w naszym życiu nie zmienił, to kombinacja „żona” + „matka” wprowadziła mnie i K. w zupełnie inny wymiar. Wylądowaliśmy na innej orbicie, gdzie nasze życie zaczęło się kręcić zupełnie inaczej i wszelkie zasady jakie panowały na Ziemi, nagle przestały obowiązywać. Nastąpiła diametralna zmiana reguł gry, a wydarzyło się to tak szybko, że nawet nie zdążałam ani zaprotestować, ani nawet uświadomić sobie, że już się kręcę w inną stronę.

Minął dobry rok od narodzin S. kiedy powoli dochodziło do mnie jaka zmiana zaszła i gdzie jestem ja, a gdzie jest K. On zapracowany wychodził z domu rano i wracał po południu, ja trzymałam rocznego Skarbka przy piersi, a jak zasypiała sprzątałam dom, gotowałam (czasami gotowała dla nas wynajęta osoba, czasami kupowałam gotowce, czasami też gotował K. – muszę się przyznać, nie byłam najlepsza przygotowywaniu posiłków). Na 2-gim spaniu S. znów sprzątałam po posiłku i jak starczyło czasu oddawałam się ulubionym zajęciom zawodowym, które dawały mi namiastkę poprzedniego życia.

Bywały chwile kiedy czułam się jak rasowa i idealna żona i mama. Były to chwile kiedy wszystko miałam pod kontrolą – posprzątane mieszkanie, ugotowany obiad, zaliczony spacer z dzieckiem, makijaż i fryzura, dobry ciuch, ogarnięte kilka spraw zawodowych i jeszcze lepszy humor. K. po powrocie z pracy był w siódmym niebie. Te chwile mogę jednak policzyć na palcach. W większości przypadków zawsze coś nawalało. Albo S. nie chciała zasnąć i budziła się ilekroć od niej wstawałam (usypiałam ją przy piersi), albo za wcześnie się budziła, albo nie miałam siły i sprzątałam 2x wolniej, albo była beznadziejna pogoda i nie chciało mi się wychodzić z domu na spacer… . Za każdym razem, gdy jakiś element tej układanki szwankował – byłam sfrustrowana. Jeżeli dodam do tego, że miałam i ciągle mam sporą determinację do dobrego wychowania S. (co wymagało ode mnie samokształcenia, czytania = czasu) , chciałam ją jak najdłużej karmić piersią (udało się prawie 1,5 roku!), dawać najlepsze i zdrowe posiłki, dostarczać kreatywnych zabaw to tak naprawdę sam ten obszar stanowił full-time! A gdzie czas na resztę? Tę resztę zawsze chciałam gdzieś wcisnąć, ale najczęściej dany dzień pokazywał mi „figę z makiem”… .

Nie lubiłam kompromisów, zawsze wszystko perfekcyjnie mi wychodziło, od lat niepamiętnych prowadziłam kalendarz, w którym planowałam każdy dzień, gdzie wszystko miałam pod kontrolą. W obliczu nowej sytuacji jednak stare metody zarządzania sobą w czasie – nie miały racji bytu. Ja z kolei nie mogłam zaakceptować, że można wyjść na spacer nie mając posprzątanego mieszkania, czy ugotowanej zupy. Spacer byłby dla mnie zbyt dużym stresem, choć z pewnością niesamowitą radością dla S. Wniosek był jeden – żadna ze mnie żona/mama idealna nie będzie, z pewnością nie taka, której ideał miałam zakorzeniony od lat w głowie.

Były momenty kiedy chciałam się napić %, ale nie mogłam, bo karmiłam, a odciąganie pokarmu tylko w tym celu wydawało mi się żałosne. Były chwile kiedy chciałam zaszyć się na 3h w kinie, ale S. była głodomorem karmionym na życzenie i taki długie wyjście – odpadało zupełnie – zresztą tęskniłam za S. już po godzinie rozłąki. Były dni, kiedy tak bardzo chciałam skończyć projekt zawodowy, że S. bawiła się pod moim biurkiem (bo miała akurat fazę niespania) zamiast spacerować ze mną po zacisznych okolicach. Wzbudzało to we mnie ogromne poczucie winy. Z człowieka, któremu zdawało się, że wszystko może, który zawsze widział pół szklanki pełnej i w każdym problemie – ekscytujące wyzwanie, powoli stawałam się sfrustrowaną, niezadowoloną z siebie, mającą żal do męża zmęczoną i smutną żoną i mamą.

Chciałam sobie i innym coś udowodnić, wcielić się w rolę wyimaginowanej postaci, pokazać, że można wszystkiemu podołać jak się ma dobry plan. Guzik prawda – samej nigdy się to nie uda. Nie uda mi się codziennie posprzątać dużego mieszkania, zrobić zakupy, przygotować zdrowy 2-daniowy obiad z podwieczorkiem, dopilnować, aby S. miała dzień pełen zabaw, spacerów i zdrowych przekąsek (plus karmić piersią na żądanie), zrealizować choć w minimum  zapotrzebowanie na rozwój zawodowy i osobisty, przy tym też zadbać o siebie, mieć uśmiech i czas dla męża. Jeżeli komukolwiek się to udało – chylę czoła, droga mamo – jesteś moim niedoścignionym wzorem i koniecznie się przedstaw  w komentarzu!

Czułam się przegrana i zawiedziona samą sobą stając w obliczu faktu, że jednak nie podołam wszystkiemu, o ile nie obniżę sobie poprzeczki. Jednak, tak jak trudno przekonać osobę, która kocha żółty kolor, że jest on beznadziejny (no chyba, że zrobimy to za pomocą wyrafinowanych technik NLP z elementami hipnozy, choć sama i tak w te metody powątpiewam) tak i ja nie mogłam się przekonać do dnia na spontanie i codziennych kompromisów dla wszystkich obowiązków jakie na siebie narzucałam.

Po wielu miesiącach wzlotów i upadków nadszedł czas na przemyślenia i zmiany.

Jako osoba kochająca wolność i sprawiedliwość zaczęłam powoli kwestionować, czy oby na pewno nowy podział ról w domu jest sprawiedliwy? K. prowadził własną firmę, mógł pracować zdalnie, mógłby przychodzić do domu wcześniej, żebym i ja miała czas na swoje zajęcia. Nie mieliśmy kredytów, ani żadnego innego „ciśnienia”, oprócz ciśnienia K. na jeszcze wyższy i lepszy standard życia (którego ja notabene nie potrzebowałam). Może gdyby K. pracował na etacie, zarabiał inaczej, gdybyśmy mieli kredyty i inne zobowiązania, zacisnęłabym zęby i wiedziała, że tak po prostu trzeba. Może gdybym była zmuszona sytuacją życiową, może łatwiej by było mi wcielić się w swój niedościgniony ideał.  Stan rzeczy jednak był inny. K.realizował się zawodowo uzasadniając, że „przynosi chleb do domu”, ja natomiast zostałam zamknięta w czterech ścianach, choć i ja także wciąż dobrze zarabiałam w ramach swojej działalności pracując w „wolnych chwilach” i moja pensja spokojnie by nam wystarczyła na dobre i godne życie.

Mojemu K. jednak po urodzeniu córeczki włączył się program „zapewnić byt rodzinie” i podążał wytyczoną ścieżką, zapominając, że na szczęśliwe życie nie składa się tylko dostatek materialny. Oczywiście, nie mogę zarzucić, że K. kompletnie się odciął –  wziął 3 miesiące urlopu po moim porodzie, pomagał z S., przygotowywał śniadania i kolacje. Jednak i tak nasze role diametralnie się różniły od tego jak wcześniej funkcjonowaliśmy na co zaczęłam mu zwracać uwagę.

Przekonanie go do pomysłu szybszego przychodzenia do domu i uzmysłowienie, że nie potrzebujemy „kokosów”, a na pewno nie takim kosztem, trwało 10-miesięcy i kosztowało nas największą próbę naszego związku ocierającą się o najgorsze możliwości – rozłąkę włączając. W końcu się udało dzięki mediacji moich wspaniałych rodziców i braci – K. ustępuje. Wychodzi do biura na 6h, częściej gotuje, zauważa skarpetki na podłodze i zaczyna strzepywać ubrania przed ich wywieszeniem na suszarce. O 15:00 jest tuż w domu i wspólnie wychodzimy na spacery oraz uczestniczymy w życiu domu. Niedawno zaakceptował mój pomysł, żeby przychodziła do nas pomoc domowa, przygotowywała posiłki i sprzątała (wcześniej K. był bardzo sceptycznie nastawiony do obcych osób w domu, więc duży sukces!). Gotować w sumie zaczęłam nawet lubić, ale tylko wtedy kiedy nie przymuszała mnie do tego ani żadna osoba, ani sytuacja. Gotuję i piekę wytworne dania i ciasta kiedy mam na to ochotę i muszę przyznać, że odkąd mamy Thermomixa te czynności stały się wyjątkowo przyjemna.

Dziś dziękuję K. za to, że mnie zrozumiał. Choć trwało to kilka miesięcy, to w perspektywie całego życia to „pikuś”.  Dziękuję mu za to, że choć i on wyniósł z domu tradycyjny model „żony”, „marki”, „męża” i „ojca” to na szczęście w ostatniej chwili zdał sobie sprawę, że „żona” i „matka” to ten sam człowiek co wcześniej. Że wszelkie zmiany związane z nowymi rolami życiowymi i argumentami typu: „bo tak się powinno robić„, „bo tak wypada„, „bo taka jest tradycja/biologia” etc. bardziej szkodzą niż pomagają. Kocham być mamą (wkrótce po raz kolejny!), kocham być żoną K., ale kocham też siebie i muszę też żyć w taki sposób, aby być szczęśliwa, aby móc to szczęście dawać najbliższym. Obecna sytuacja pozwala mi odetchnąć – mogę się w pełni skupić na sobie i rodzinie.

Kochaj bliźniego swego jak SIEBIE SAMEGO.

– pamiętaj o tych słowach, walcz najpierw o swoje szczęście, które jest najważniejszym środkiem do głównego celu – dawania szczęścia innym.